Dziki Wschód

„Dziki Wschód” to nieprawdopodobna, lecz do bólu prawdziwa opowieść o krzywdzie i zemście, o nienawiści i o odpuszczeniu, o woli życia i o pogoni za szczęściem; opowieść o Loli, więźniarce Auschwitz -Birkenau, która po wojnie urządziła Niemcom piekło. Sztukę napisał na zamówienie gliwickiego teatru Przemysław Pilarski. „Chciałem tym tekstem spróbować przywrócić zacieraną przez lata pamięć. Ale też zadać pytania. Nie o tamte czasy i nie o tamtych ludzi. O człowieka. Kto jest dobry, kto jest zły? Kto jest ofiarą, a kto prześladowcą? Kto broni się, a kto atakuje?”.

SCENA Duża
CZAS 1 godzina 45 minut, bez przerwy
WIEK WIDZÓW 16+
PREMIERA 11 grudnia 2021 r.
UWAGI W spektaklu wykorzystywany jest stroboskop i nagłe, głośne dźwięki. Aktorzy palą papierosy.

Twórcy

TEKST Przemysław Pilarski
REŻYSERIA Jerzy Połoński
ASYSTENT REŻYSERA Katarzyna Wysłucha
SCENOGRAFIA, KOSTIUMY Marika Wojciechowska
ASYSTENT KOSTIUMOGRAFA Radosława Niezgoda
MUZYKA Joanna Piwowar-Antosiewicz
RUCH SCENICZNY Jarosław Staniek , Katarzyna Zielonka
OBSADA
DIVA W CZERWONEJ SUKNI - DANUTA M. Karolina Olga Burek
MŁODY SZLOMO Mariusz Galilejczyk
OJCIEC SZLOMO, DOKTOR MENGELE, SZLOMO 40 LAT PÓŹNIEJ Błażej Wójcik, Lech Mackiewicz
MATKA LOLI, LOLA 4O LAT PÓŹNIEJ Jolanta Olszewska
MOSZE, MĄŻ RUCHCI Cezary Jabłoński
ŻYD KOWBOJ, RABIN, ZESPÓŁ Łukasz Kucharzewski
ADA, ZESPÓŁ Antonina Federowicz
GERTRUDA, DZEINNIKARKA Aleksandra Maj
SACHAROW, ZESPÓŁ Maciej Piasny
PRZESŁUCHIWANY, ESESMAN, ZESPÓŁ Łukasz Kaczmarek, Krzysztof Prałat
PRZESŁUCHIWANY NIEMIEC, ZESPÓŁ Adrian Wajda
BRAT SZLOMO, ZESPÓŁ Szymon Dobosik
ZESPÓŁ Kamila Baryczkowska
ZESPÓŁ Katarzyna Gocał
ZESPÓŁ Karol Pruciak

Video

Wiecej o spektaklu

"Dziki Wschód"

Obudzić! Jacek Sieradzki
e-teatr.pl
Kobieta opiera się na stole i zakrywa uszy. Ma krew na twarzy.

Czy nazwisko Przemysława Pilarskiego zobaczymy na afiszach jako jednego ze stałych – a nie tylko okazjonalnych – polskich dostawców repertuaru dramatycznego? Byłoby nie od rzeczy. Ten autor pięknie łączy w swoich tekstach szorstkość z liryzmem, dzięki czemu ten ostatni ma posmak szlachetnej goryczki. Umie też coś, co groziłoby banałem, radykalnie przecinać nagłą zmianą tonu, odwróceniem konwencji, ugroteskowieniem powagi. Podpatruje w tym celu skutecznie chwyty współczesnego kina; sztukę Wracaj, metaforyczną opowieść o wygnańcu szukającym odebranego domu czytał przez poetykę Davida Lyncha, a Dziki Wschód, o którym będzie tu mowa, próbuje odmalować językiem Quentina Tarantino. „Sięgam – mówi w programie – po język twórców, którzy drażnią w atrakcyjnej formie, dzięki czemu pomiędzy tym, o czym się mówi, a pomiędzy tym, jak «to» jest mówione, zradza się napięcie. Ono jest po to, by obudzić”. Doprawdy współczesny teatr powinien w dobrze rozumianym własnym interesie otoczyć w ten sposób kombinującego autora najczulszą opieką.

Dziki Wschód powstał na zamówienie Teatru Miejskiego w Gliwicach i w większym stopniu niż pierwsze, niekiedy dość szalone teksty Pilarskiego, liczy się z potrzebami sceny, stara się być bardzo „zawodowy”. Ma konstrukcję dużego widowiska, przeplatankę scen widowiskowych, wieloansamblowych i kameralnych, ma songi, które nie są tylko wokalnymi popisówkami, ale i istotnymi, metaforyzującymi komentarzami samej akcji. Sztuka opowiada o obozach koncentracyjnych dla Niemców założonych na Śląsku tuż po zakończeniu wojny. Głównymi bohaterami są postacie historyczne: Lola Potok, krawcowa z Będzina i Szlomo Morel, też Żyd-ocaleniec. Ona przeszła Auschwitz, niemal na jej oczach zamordowano tam półtoraroczną córeczkę, on, tak jak i ona, stracił całą rodzinę. Po wojnie się mszczą. Oddają to, co dostali: on jest komendantem obozu, ona jego zastępczynią. Poszli do Służby Bezpieczeństwa z nieskrywaną odwetową motywacją, ta ich psychicznie odbudowuje, rekonstruuje od środka, że mało pięknie to już całkiem inna sprawa. Ona zresztą cofnie się w chwili próby ostatecznej: nie zabije z zemsty, choć miałaby łatwą okazję i zapewnioną bezkarność. On do końca pozostanie w przekonaniu, że wojenna udręka legitymizuje wszystko, co robił w odwecie. Ona ucieknie z kasą obozową, potem zrobi biznesową karierę w USA. On wyemigruje po roku 1968, a w Izraelu będzie miał po latach proces, z którego jednak wyjdzie uniewinniony.

Największą wartością dramatu Przemysława Pilarskiego nie jest historia tej pary bohaterów, od pewnego miejsca dosyć oczywista i by tak rzec „oswojona”. Ani nie Tarantinowskie tony, choć to może tylko moja na nie niewrażliwość. (Wydaje się skądinąd, że autor przed takim b-klasowym obniżeniem tonu jednak się wstrzymuje, a idea kontrapunktowania tragizmu śmiechem pozostaje w sferze zamierzeń, nie realizacji. O co pretensji tu nie zgłaszam.) Wartością podstawową tak tekstu, jak całego zamierzenia jest skomponowany mocno i dramatycznie obraz kosmicznego chaosu powojnia. Wypadnie zgodzić się z Grzegorzem Krawczykiem, dyrektorem gliwickiego teatru, że opisany przez Pilarskiego dziki wschód był czymś dogłębnie gorszym niż dziki zachód. „Mam na myśli rozpasane bezhołowie, odejście od zasad i norm regulujących życie społeczne, brak lub rozpad struktur państwowych i jego instytucji, powszechne użycie siły jako jedynie skutecznego narzędzia stanowienia prawa, którego osią jest przemoc, zemsta, oko za oko, krzywda za krzywdę. Innymi słowy anarchia. Ale ówcześni Niemcy przecież nie byli jedynie Bogu ducha winnymi Indianami, ani Polacy zza Buga dzielnymi traperami, którzy z własnej woli udali się na Zachód w poszukiwaniu szczęścia i majątku. Nasz Dziki Wschód jest obrazem chaosu tamtych czasów, kiedy skończyła się apokalipsa, ale żądza odwetu i krwi jeszcze nie ostygła.”

W paru początkowych scenach dramat wspaniale, przejmująco i dotkliwie obrazuje ów chaos, przemoc, cynizm, pustkę celów i może warto byłoby to mocniej wydobyć z tekstu i pieczołowicie pokazywać w spektaklu. Reżyser prapremiery, Jerzy Jan Połoński poszedł jednak w inną stronę: potraktował scenariusz jako kanwę swego rodzaju czarnego musicalu, z akcentem na sceny zbiorowe, taneczne, wokalne. Niewątpliwie efektowne. Wykonane w musicalowej manierze songi straciły jednak swą wyjątkową funkcję Brechtowskich w duchu komentarzy, szans na owo „obudzenie”, na wstrząs, na wyrwanie widza z rutyny oglądania widowiska. Tak przecież działał „efekt obcości”, chwyt sceniczny bynajmniej nie zwietrzały. Do tego celu trzeba by jednak przyhamować bieg akcji, pozwolić wybrzmieć i songom, i aktorskim scenom. Grający główne role Aleksandra Wojtysiak i Mariusz Galilejczyk zbudowali sylwetki na miarę muzycznego widowiska, wyraziste, ale nie pogłębione, nie wydobywające wszystkiego, czego w tekście można by się dogrzebać. Co jest kwestią przyjętej konwencji, nie wykonawczych niedostatków. Dały się zapamiętać aktorskie epizody z finałowej części przedstawienia mówiącej o bezradności wobec przeszłego piekła i niemożności rozliczeń: sceny Krzysztofa Prałata, Błażeja Wójcika, Jolanty Olszewskiej.
Piszę o tym przedstawieniu z uznaniem, choć i z poczuciem sporego niedostatku, z marzycielską i trochę beznadziejną – trudno – intencją, by żywot sceniczny Dzikiego wschodu nie skończył się na premierze w Teatrze Miejskim. Musiałby się jednak do tego objawić jakiś mądry antreprener, który byłby w stanie wyjść poza myślowy automat, że skoro w Gliwicach zamówiono tekst o historii regionu, to nikogo to poza regionem nie zainteresuje. Bzdura. Pilarski opowiada o historii ważnej dla nas wszystkich, patrzy na nią empatycznie i chłodno jednocześnie. Jest lojalny ale i trzeźwi ze wszystkich łatwych i automatycznych myśli o tamtym koszmarze. Warto przepróbować ten tekst na innych scenach. Podobnie jak i inne sztuki tego autora poszkodowane przez koszmarną w polskim teatrze prapremierozę – obsesję, że każdy musi mieć na afiszu napisane „pierwsze wystawienie”. Nieprawda, warto dobre, bogate teksty czytać po wielekroć, za każdym razem inaczej. I groteskę Reality show(s). Kabaret o rzeczach strasznych o pewnej pani zatrzaśniętej w taniej meblościance, w której skrywa swoją biedę, a pięknisie z telewizji robią o tym show. I Wracaj gdzie wieczny tułacz wracający po latach do straconego kiedyś domu ma hippisowatą sylwetkę Boba Dylana; świetny dramat, do którego poetyka Anny Augustynowicz zastosowana w prapremierze nie pasowała, więc warto byłoby sprawdzić inne klucze. Namawiam.

źródło:

https://e-teatr.pl/obudzic-24397?fbclid=IwAR1-Xpt3sA_m9W5bGBRfzSVwJaKNug3Cst9WmVdEDDowDwwIn8Eofe2EUNQ

Pobierz recenzję .pdf

"Dziki Wschód"

Bękarty wojny, Jacek Wakar
dziennikteatralny.pl
Kobieta opiera się na stole i zakrywa uszy. Ma krew na twarzy.

Nie znałem tej historii. O obozach takich jak ten w Świętochłowicach, nazwany Zgoda, nie mówi się, bo to średnio pasuje do obowiązującej – czytaj bohaterskiej – wersji Historii. Historii, a nie historii, bo trzeba przecież z odpowiednim szacunkiem. Nie mówi się również o takich miejscach, jak gliwickie więzienie, gdzie po wojnie przetrzymywano Niemców – winnych, mniej winnych i całkiem niewinnych, którzy odpowiadali jedynie za swoją narodowość.

To nie są opowieści ku pokrzepieniu serc, choć przecież i z nich, a może właśnie przede wszystkim z nich, można wyczytać mocne przesłanie. W spektaklu Teatru Miejskiego w Gliwicach mówi się jasno, że gdy gubi się człowiek, zanika także człowieczeństwo. Bardzo wprost to wyartykułowane, z początku zazgrzytało mi oczywistością, ale może właśnie tak trzeba – nie bawić się w półsłówka i kamuflaże. Tym bardziej, że wcześniej na scenie mamy jatkę. Jak u Quentina Tarantino, któremu ewidentny hołd składa autor sztuki Przemysław Pilarski oraz twórcy przedstawienia „Dziki Wschód”.

Pilarski to nie jest grzeczny pisarz. Niegdyś stand-upper, dziennikarz, autor seksuologicznych poradników swą najważniejszą dotąd sztukę – nagrodzone Gdyńską Nagrodą Dramaturgiczną „Wracaj” – poświęcił niemożności przepracowania traumy po Holokauście i wypędzeniu Żydów w marcu 1968 roku. Bohater tamtego utworu, niejaki Bobby Kleks, miał w sobie coś z prowincjonalnego Dylana. Z gitarą, trochę odklejony od rzeczywistości, wracał do swojej kamienicy w Radomiu, by przeżyć szok. I kamienica jakby nie ta sama, i dawnych mieszkańców już nie ma. Przejmujące „Wracaj” mieszało czasowe porządki, realizm łączyło z poetyką snu, ale wszystko mieściło się w kameralnej formie. Napisany na zamówienie gliwickiego teatru „Dziki Wschód” to próba w zupełnie innej skali. Rzecz zaprojektowana z przytupem i oddechem, raczej jak kino sensacyjne z domieszką horroru gore niż psychologiczny dramat.

Powiedział ktoś niedawno, że to, co lokalne jest w istocie najbardziej globalne. Kiedy opowiadamy nasz kawałek świata, jesteśmy rozumiani pod każdą szerokością geograficzną. Kiedy silimy się na uniwersalne manifesty, odpowiedzią najczęściej bywa obojętność. Największy dotychczasowy sukces Teatru Miejskiego to „Najmrodzki, czyli dawno temu w Gliwicach” – historia króla złodziei z PRL-u, mistrza spektakularnych ucieczek, gościa z tego miasta, bohatera i antybohatera w jednym. „Dziki Wschód” cofa się w bardziej odległą przeszłość, ale pozostaje na tych ziemiach. Nie proponuje rozliczenia, nie osądza winnych, nie rozgrzesza ze z góry przyjętych pozycji. Pilarski wykorzystuje gliwicką opowieść do zadawania pytań o żądzę zemsty, a ta jest ponadczasowa, o to, czego trzeba, aby ofiara przeistoczyła się w kata i czy w takim przypadku można w ogóle mówić o dochodzeniu sprawiedliwości. Jest jednak zanurzony w popkulturze, na szczęście jak najdalej od kaznodziejskich kazań i moralizowania. „Dzikiemu Wschodowi”, co w jednej chwili podchwytuje reżyser gliwickiego spektaklu Jerzy Jan Połoński, patronują Oliver Stone i jego „Urodzeni mordercy”, Arthur Penn z „Bonnie i Clyde”, David Lynch z „Dzikości serca”, a przede wszystkim Quentin Tarantino z jego dezynwolturą w grze fikcją i historią, czego arcydzielnym przykładem są „Bękarty wojny”. „Dziki Wschód” to „Bękarty wojny” w lokalnej wersji z Gliwic, fikcja, powstała na bazie i z wykorzystaniem faktów, krwawa zabawą historią, a nie teatr dokumentalny.

Lola Potok żyła naprawdę. Jako jedyna z trzynastoosobowej żydowskiej rodziny ocalała z Auschwitz, mimo że szła w marszu śmierci, prowadzona na rzeź. Wcześniej widziała, co Niemcy robili ze swymi ofiarami tylko dlatego, że należy do niższej rasy bawiąc się ich strachem i cierpieniem. Po wojnie poszła do bezpieki, została nadzorcą w więzieniu w Gliwicach, gdzie osadzeni byli nie tylko fanatyczni naziści. Niegdyś ciemiężona postanowiła żyć przeciw ciemiężcom. Jak głosi reklamowe hasło spektaklu – robiła Niemcom piekło. Niektórych wysyłano do obozu Zgoda w Świętochłowicach, którym zarządzał jej kochanek i towarzysz zemsty Szlomo Morel. Szlomo po latach został osądzony za zbrodnie przeciw ludzkości.

Przedstawienie Jerzego Jana Połońskiego to przetykany piosenkami w świetnym wykonaniu Karoliny Olgi Burek krwawy wodewil o zbrodniach i karze. Reżyser w serii krótkich scen ukazuje rodowód powojennego życia Loli (Aleksandra Wojtysiak). Wystarczy umowna scenografia Mariki Wojciechowskiej, abyśmy zobaczyli wyciągnięcie spod podłogi ukrywającej się żydowskiej rodziny. A potem słyszymy strzały. Reżyser nie epatuje dosłownym okrucieństwem, a jednak sprawia, że od pierwszej chwili świat „Dzikiego Wschodu” naznaczony przemocą. Choć tytuł mógłby wskazywać powinowactwa z westernem, konwencja ta jest stosowana w inscenizacji a rebours. To raczej krwawy komiks bez dobrych i sprawiedliwych. Rzecz o zemście, która ma usprawiedliwiać wszystko, ale czy usprawiedliwia?

Panią Zemstą jest właśnie Lola Aleksandry Wojtysiak, z twarzą ubrudzoną krwią i dzikim, choć jakoś pustym spojrzeniem. Lola spełnia się w działaniu, jak dla bohaterki „Kill Bill” Tarantino jej naturalnym stanem jest działanie. Aktorka gra ostro, chwilami na granicy szarży, ale to dobrze, bo czuje się, że to ucieczka przed zwolnieniem, zatrzymaniem w miejscu choć na krótką chwilę. Bo wtedy może nie dałoby się odpędzić myśli, przyszedłby rachunek sumienia. A tak można tkwić w świadomości walki po właściwej stronie nawet wtedy, gdy z upływem czasu Lola Wojtysiak w swej desperacji zdaje się ulegać okrutnemu wynaturzeniu.

W świetnej tej roli daje się jeszcze dostrzec iluzję cieniowania. Świadomie rezygnuje z niego Mariusz Galilejczyk grający młodego Szlomo Morela. Wraz z Wojtysiak są jak Woody Harrelson i Juliette Lewis z „Urodzonych morderców”, jak Warren Beatty i Fay Dunaway z „Bonnie i Clyde”. Galilejczyk idzie na całość, zatracając się w okrucieństwie swego bohatera. Trzeba patrzeć na jego dziwnie wykrzywioną w nerwowych ruchach sylwetkę, chory kpiący uśmiech, szaleństwo w oczach. Cholernie mocna to partia w intensywnym pulsującym mocnymi barwami przedstawieniu.

To chyba w „Dzikim Wschodzie” wydaje się najważniejsze. Nikt tu nie pyta o zasadność brutalności, bo jest zrozumiała, nigdy nie kryguje się, składając daninę politycznej poprawności. Pilarski z Połońskim odrobili lekcję z bezkompromisowości Tarantino, ale nasycili „Dziki Wschód” własnymi emocjami, zrobili go całkiem po swojemu, bawiąc się przy tym możliwościami teatru. Przedstawienie pozwala także docenić gliwicki zespół aktorski, bo protagoniści przodem, ale wszyscy są tu na swoim miejscu. Uczę się jeszcze aktorów z Miejskiego, ale zapamiętałem dobrze Antoninę Federowicz, Łukasza Kucharzewskiego, Błażeja Wójcika i występującego gościnnie Adriana Wajdę. Ale powtórzę: czapki z głów przed wszystkimi.

To przedstawienie jest prawdziwym testem dla całego zespołu. Po nim widać, że jest on gotów nawet do ekstremalnych zadań.

Źródło:

http://www.dziennikteatralny.pl/artykuly/bekarty-wojny.html

Pobierz recenzję .pdf

"Dziki Wschód"

Lód, który się gotuje, Marta Odziomek
Gazeta Wyborcza Katowice
Kobieta opiera się na stole i zakrywa uszy. Ma krew na twarzy.

„Dziki Wschód” to utrzymana w komiksowej konwencji opowieść o zemście, która jednak nie daje ulgi, a nakręca machinę zła. Lola, bohaterka tego teatralnego komiksu, orientuje się, że nie tędy droga.
Są efektowne, zmieniające się w dobrym tempie sceny i wartkie, przenikliwe dialogi urozmaicone świetnie zaaranżowanymi i wykonywanymi songami oraz monologami o filozoficznym wydźwięku. Są zabawy z konwencją teatru, cytaty z popkultury, jest rodzaj komicznego filtru, przez który przesącza się przerażająca prawda.

Przenikają się płaszczyzny czasowe, żywych nawiedzają umarli, przeplatają się wątki z udziałem raz katów, raz ofiar. I co najstraszniejsze w tym wszystkim – ofiara z jednej opowieści, w drugiej staje się katem. Role się odwracają, pozwala na to los. Zło rodzi zło, motywacja to sprawa mniej istotna. Wymierzanie sprawiedliwości katom nie jest moralnie jednoznaczne, właściwie powinno być zanegowane…

Lola Potok, która występuje w tej podwójnej, okrutnej roli (zresztą – nie tylko ona), żyła na prawdę, podobnie jak reszta bohaterów „Dzikiego Wschodu” – najnowszego spektaklu w Teatrze Miejskim w Gliwicach, którego tekst napisał Przemysław Pilarski, a zgrabnie wyreżyserował Jerzy Jan Połoński.

Była przedwojenną krawcową w Będzinie, w Auschwitz podczas wojny straciła rodzinę, sama ocalała z marszu śmierci. Po zwycięstwie Rosjan przez kilka miesięcy pracowała w więzieniu w Gliwicach, w którym przetrzymywano potencjalnych zbrodniarzy wojennych.

Autor wykorzystał historię zarówno globalną, jak i lokalną. Na scenę wdzierają się powidoki z II wojny światowej, Holocaustu, bałaganu, jaki na przyszłych ziemiach polskich panuje po wkroczeniu Rosjan, i „robienia porządków” z mieszkańcami Górnego Śląska. Gliwice, Katowice, Świętochłowice – nazwy miast metropolii, w której mieszkamy, padają ze sceny często, bo właśnie tu rozgrywa się zasadniczy dramat.

Niektórzy ocaleni, jak Lola i Szlomo, pałają żądzą zemsty. Winę za niewysłowione zbrodnie ponoszą „pionki”, czasem niewinni ludzie, Ślązacy wciągnięci bez ceregieli na volkslisty, bywa, że ledwo nastolatkowie (gęste od emocji dialogi dziennikarki i jej ojca, ofiary obozu w Zgodzie). „Grubych ryb” nie udaje się złapać.

Postaci tego spektaklu są raczej wykonawcami działań, nie są wielowymiarowymi bohaterami, choć z drugiej strony obserwujemy przemianę Loli z mścicielki w wątpiącą uciekinierkę, a wreszcie – biznesmenkę zza oceanu. Lód, który się w niej gotuje, gdy wraca z obozu, wcale nie musi być roztopiony krwią jej oprawców, jak początkowo sądzi. Opamiętuje się (wspaniała, symboliczna scena z matką i doktorem Mengele). W opozycji do niej ustawiony zostaje Szlomo – Salomon Morel, komendant obozu w Świętochłowicach-Zgodzie, który długo wierzył, że jest po właściwej stronie. Jest tu bezmyślnym trybikiem w kole historii.

„Dziki Wschód” to mocna, wdzierająca się w pamięć i serce opowieść o niesłodkiej zemście. A współczesna w obrazie forma dodaje jej atrakcyjności wizualnej, która może przemówić w szczególności do młodego widza, który powinien zaznajomić się z jej treścią, zwłaszcza że żyje tak blisko miejsc kaźni.

I brawa dla aktorów za ciekawe role, w szczególności dla aktorek: Aleksandry Wojtysiak, Antoniny Federowicz, Jolanty Olszewskiej, Aleksandry Maj i Karoliny Olgi Burek.

Źródło:

https://katowice.wyborcza.pl/katowice/7,35018,27912230,lod-ktory-sie-gotuje-dziki-wschod-w-teatrze-miejskim-w-gliwicach.html

Pobierz recenzję .pdf

"Dziki Wschód"

Mściwa Lola, Magdalena Mikrut-Majeranek
teatrologia.pl
Kobieta opiera się na stole i zakrywa uszy. Ma krew na twarzy.

Dziki Wschód to najnowsza premiera Teatru Miejskiego w Gliwicach. Sztuka została napisana przez Przemysława Pilarskiego na zamówienie gliwickiej sceny, a reżyserii podjął się Jerzy Jan Połoński. Jest mrocznie, psychodelicznie, intrygująco. Spektakl został oparty na faktach, ale to licentia poetica. Wywołuje emocje, miejscami skrajne. Kto tu jest naprawdę ofiarą, a kto katem – zastanawiamy się, oglądając kolejne sceny? W jednym momencie współczujemy bohaterom, w innym – ich nienawidzimy. I to właśnie kochamy w teatrze!
Zespół Teatru Miejskiego w Gliwicach postanowił zmierzyć się z demonami przeszłości, o których wielu chciałoby zapomnieć. Traumy trzeba jednak przepracować, a trudne tematy oswoić. Po raz kolejny gliwicka scena zainspirowała się historią miasta i ludzi z nim związanych, serwując mocny spektakl, wobec którego nikt nie pozostanie obojętny.

Dziki Wschód to opowieść o krzywdzie i zemście, która została opowiedziana w niecodzienny sposób. Trudny, ale ważny. Akcja spektaklu została osadzona na Górnym Śląsku tuż po zakończeniu II wojny światowej, ale bohaterów poznajemy jeszcze wcześniej, dzięki obrazom z ich dzieciństwa i młodości. Główna bohaterka Lola (Leah) Potok to postać prawdziwa. Urodziła się w Będzinie 20 marca 1921 w rodzinie rzemieślników, a sama wybrała dla siebie fach krawcowej i ukończyła trzyletnią zawodową szkołę krawiecką w Katowicach. Kiedy zaczęła terminować w zawodzie, miała zaledwie 17 lat. Rok później wybuchła II wojna światowa. W 1941 roku poślubiła Salomona (Szlomo) Akerfelda. Ich drogi jednak szybko się rozeszły, a mężczyzna został wywieziony na roboty przymusowe do Niemiec. Lola miała dziesięcioro rodzeństwa i maleńką córeczkę – Itusię. Wszyscy trafili do obozu zagłady, lecz wojenną zawieruchę i piekło KL Auschwitz (gdzie pracowała w fabryce zbrojeniowej Weichsel Union Metallwerke) przetrwała tylko ona. W styczniu 1945 roku udało jej się uciec z „marszu śmierci”, który 17 stycznia 1945 roku ruszył z Oświęcimia w kierunku Wodzisławia Śląskiego. Schroniła się u szwagra w Królewskiej Hucie (od 1945 roku Chorzów). Swój życiorys spisała na polecenie Urzędu Bezpieczeństwa w Katowicach, gdy starała się o pracę. Tę otrzymała, a jakże – i to dzięki pomocy kolegi z lat dzieciństwa – Pinka Mąki. Już w lutym została p.o. komendanta więzienia dla Niemców w Gliwicach, gdzie pracowało wielu strażników pochodzenia żydowskiego. Co prawda przebywali tam więźniowie podejrzani o przynależność do gestapo, SS i innych organizacji nazistowskich, jednakże większość stanowili niemieccy mieszkańcy miasta. Sytuacja więźniów wyglądała fatalnie, wielu umarło na tyfus, inni zostali przewiezieni do obozu w świętochłowickiej Zgodzie. Lola zarządzała więzieniem, rozwiodła się z pierwszym mężem, romansowała też z Salomonem Morelem, komendantem wspomnianego Obozu Zgoda. Nie zabawiła jednak długo w Gliwicach. Kilka miesięcy po objęciu posady ukradła 49 tysięcy marek i uciekła. Miał jej w tym pomóc jej radziecki kochanek – oficer Zacharow. Najpierw wyjechała do amerykańskiej strefy okupacyjnej Niemiec, a następnie do Paryża. Tam poznała swojego przyszłego męża Michała Blatta i wraz z nim wyemigrowała do USA, gdzie do dziś mieszkają jej córki.

Losy Loli spisał dziennikarz John Sack w książce pod znaczącym tytułem Oko za oko. W Polsce jej dzieje przypomniał w 1989 roku Łukasz Wyrzykowski, który opisał je w artykule Zemsta Loli, opublikowanym na łamach „Dziennika Zachodniego”. Oparł go na tekście Sacka z magazynu „California”. Sprawą Loli zajmowała się także Teresa Semik z „Dziennika Zachodniego” oraz dr Bogusław Tracz z katowickiego IPN-u. Historia ta stała się kanwą sztuki stworzonej przez Pilarskiego, dramatopisarza, scenarzysty i dramaturga.

Choć sceniczna opowieść stanowi fikcję literacką, autor dołożył wszelkich starań, aby przeprowadzić porządną kwerendę historyczną. Poza informacjami dotyczącymi stricte życiorysu głównych bohaterów, pojawia się także wiele innych ciekawostek historycznych dotyczących życia miasta, w którym znajduje się siedziba teatru. Dramaturg eksploruje tematy, które jeszcze do niedawna stanowiły na Górnym Śląsku tabu. O Obozie na Zgodzie w Świętochłowicach niewiele zwykło się mówić. Od kilku lat pamięć o wydarzeniach, do których doszło za murami świętochłowickiego obozu, zaczęła być oswajana i przypominana. Kolejnym kamykiem przywołującym historię Ślązaków jest kwestia „Marszu na Zgodę”. Organizowany jest on od 2009 roku w ostatnią niedzielę stycznia. Jego uczestnicy przechodzą co roku dziesięciokilometrową trasę z centrum Katowic do bramy dawnego obozu w Świętochłowicach. Marsz ten upamiętnia Ślązaków dotkniętych sowieckimi represjami w latach 1945-48. Obóz ten wcześniej był filią hitlerowskiego obozu koncentracyjnego Auschwitz. Otwarto go ponownie w 1945 roku, gdy radzieccy żołnierze wkroczyli na Górny Śląsk. Trafiali tam m.in. Ślązacy podejrzewani o wrogi stosunek do władzy i żołnierze AK. Mowa jest także m.in. o spaleniu Teatru Victoria w styczniu 1945 roku przez Armię Czerwoną.

Przemysław Pilarski pokazał Lolę (Aleksandra Wojtysiak) jako krwawą mścicielkę, dokonującą odwetu na oprawcach, którzy doprowadzili do śmieci tylu jej bliskich. Wojtysiak staje się Erynią, boginią zemsty. Zawzięcie tropi niemieckich zbrodniarzy wojennych, przesłuchuje więźniów gliwickiego więzienia, szukając tych, którzy prześladowali i zgładzili jej rodzinę. W każdym widzi Josefa Mengele. Jest przesiąknięta żądzą mordu, która ją zaślepia. Jednakże kiedy znajduje tego, który winny jest całemu złu, jakie dotknęło Żydów, nie decyduje się na pozbawienie go życia. Po świetnie zagranej, bardzo symbolicznej scenie rozmowy z nieżyjąca matką, zmienia się. Cofa się, porzuca swój plan, przechodzi wewnętrzną metamorfozę. W pewnym momencie zdaje sobie sprawę z tego, że to droga donikąd, a karane są niewłaściwe osoby. Czy faktycznie pani komendant przeszła metanoję, zmieniając radykalnie sposób postępowania? Tego nie wiadomo. Sackowi udało się zebrać relacje więźniów, którzy potwierdzili, że w ostatnich miesiącach jej urzędowania warunki bytowe w więzieniu uległy poprawie.

Tego samego nie można powiedzieć o Salomonie Morelu (Mariusz Galilejczyk), którego także poznajemy w różnych etapach jego życia – zarówno jako małego chłopca, który widzi, jak Niemcy mordują jego rodzinę, później komendanta obozu, a w finale – emeryta (tu w postać tę wciela się już Błażej Wójcik). Sceniczny Morel przypomina szaleńca. Upaja się władzą i traci poczucie rzeczywistości, karmiąc innych kolejnymi zmyślonymi historiami. Mistrz persyflażu. Kiedy inni się mu zwierzają, opowiadając o tragedii, jaka ich spotkała w obozie, on śmieje im się w twarz, szydzi. Jest bezwzględny. Postać, jaką wykreował Mateusz Galilejczyk, jest chyba jedną z najbardziej denerwujących (i dobrze!), która wwierca się w pamięć i nie daje o sobie zapomnieć. Z kolei starsze wcielenie Morela w interpretacji Błażeja Wójcika to już inna osoba, po przejściach, z bagażem doświadczeń, ale wciąż przekonana o słuszności swoich czynów.

Maciej Piasny, podobnie jak w Ożenku Pawła Aignera (Żewakin – eksoficer marynarki), także i tu wcielił się w Rosjanina. Jego bohater to typ hedonistyczny, chętnie korzystający z uciech życia – nawet w tak trudnych warunkach, w jakich przyszło mu żyć. Wykreowana przez niego postać stanowi egzemplifikację radzieckiego oficera.

Aleksandrze Maj powierzono kilka ról – małomównej niemieckiej służącej, sterroryzowanej przez Lolę oraz dziennikarki prowadzącej swoje prywatne śledztwo w sprawie Morela i świętochłowickiego obozu. Ważną postacią jest Josef Mengele, w którego wciela się Krzysztof Prałat. Demon śmierci krąży pomiędzy bohaterami. Jest zachowawczy, stonowany i pewny siebie.

Są i nadużywający alkoholu Rosjanie.

I tak można wyliczać w nieskończoność, bowiem wszyscy dobrze odnaleźli się w swoich rolach. Dramatopisarz operuje dosadnym językiem. Poprzez zachowania bohaterów, których stworzył, pyta czy można być jednocześnie dobrym i złym? Ofiarą i prześladowcą? Teatralna historia stanowi pretekst do stawiania pytań o kondycję człowieka, humanitaryzm i to, czy wolno nam osądzać innych. Bohaterów sztuki poznajmy z różnej perspektywy – nie tylko przez pryzmat akcji, która ich bezpośrednio dotyczy, ale też z opowieści byłego więźnia świętochłowickiego obozu i jego córki dziennikarki. Spektakl co prawda nie jest opowieścią opartą na faktach, bowiem to historia zmyślona, ale nie oznacza to, że nie mogła wydarzyć się naprawdę. Postaci zostały przedstawione wielowymiarowo. Każda została obdarzona prawdopodobnym życiorysem, backgroundem.

Scenografia Mariki Wojciechowskiej jest prosta, industrialna, symboliczna. Poszczególne jej elementy jak rusztowania, blachy faliste mogą pełnić różne funkcje. Miejsca akcji zaznaczono symbolicznymi napisami: „Klub Bagatela”, „Arbeit macht frei” czy „Obóz Zgoda”. Z kolei kostiumy stylizowane są na te z epoki. Zarówno niemieccy, jak i sowieccy żołnierze noszą mundury. W jednej ze scen mężczyźni mają przypięte do ramion płonące świece. Przypominają nieco chodzące menory.

Ważną rolę w spektaklu odkrywa światło. To ono tworzy klimat, sprawiając, że całość jest naprawdę atrakcyjna wizualnie. Spektakl czerpie pełnymi garściami ze stylistyki filmowej. Jego atutem jest wartka akcja, dobrze napisane dialogi i intertekstualne nawiązania wplecione w tekst. Twórcom udało się stworzyć spójną opowieść przedstawiającą losy głównych bohaterów od ich dzieciństwa, poprzez trudną młodość i dorosłość, aż po starość. Znajdziemy tu silne inspiracje kinem Dawida Lyncha oraz Quentina Tarantino i estetykę znaną z Urodzonych morderców i Bękartów wojny – Lola ma wiele wspólnego z filmową Shoshaną. To nie dziwi, bowiem Pilarski jest autorem wielu scenariuszy seriali, programów telewizyjnych i filmów krótkometrażowych.

W spektaklu znalazło się wiele udanych pomysłów reżyserskich. Jerzy Jan Połoński stworzył dynamiczny spektakl. Plany akcji zmieniają się tutaj błyskawicznie, bohaterowie są w ciągłym ruchu, pojawiają się też retrospekcje. Świetna jest scena ukazująca codzienną rutynę Loli czy spotkanie pani komendant z poszukiwanym przez nią zbrodniarzem (świetny Krzysztof Prałat). Poszczególne sceny, które mogłyby być filmowymi ujęciami, oddzielają wystąpienia kobiety-wampa, „lady in red”.

Diva wyjęta niczym z Moulin Rouge prowadzi widza przez poszczególne wydarzenia (świetna Karolina Olga Burek). Czasami w jej śpiew wkrada się fałszywa nuta. Celowo. Wskazuje nie tylko na to, że fałsz miesza się tutaj z prawdą. W tych momentach pojawia się pewien dyskomfort i dobrze, bowiem to gorzka opowieść i wcale nie ma nam być przyjemnie. Postać ta wprowadza element groteski. Pozornie nie pasuje do prowadzonej narracji, ale jednocześnie dopełnia ją songami niejako komentującymi sceniczną akcję.

Czy Dziki Wschód powtórzy sukces Najmrodzkiego, czyli dawno temu w Gliwicach? Dziś trudno wyrokować. Tematyka poruszona w spektaklu jest trudna, poważna i chyba nadal jeszcze nie została oswojona. Niewątpliwie najnowsza premiera Teatru Miejskiego w Gliwicach to przejmująca opowieść, która zasługuje na uwagę.

Źródło:

https://teatrologia.pl/recenzje/magdalena-mikrut-majeranek-msciwa-lola/?fbclid=IwAR3EbRVFMQ52k4YCc1YcRdXuCVJEP7EN8gqzR6ZdN1WrTcLEQBQ2OddzZ2A

Pobierz recenzję .pdf

Organizatorzy / Partnerzy / Patroni

Teatr Miejski w Gliwicach